Echa wojny

             Liczne grono państw sposobu na wsparcie rodzimych gospodarek szuka w obniżaniu wartości własnej waluty, wśród nich jest i USA. Media krzyczą już o globalnej wojnie walutowej. To powinno wzmacniać zarówno złotówkę, jak i warszawską giełdę.

            Obniżanie wartości rodzimej waluty powoli staje się ogólnoświatową modą i sposobem na wciąż nie do końca zażegnany kryzys finansowy. Każdy kraj robi to na swój sposób, ale teoretyczny cel pozostaje ten sam, czyli poprawa konkurencyjności eksportu i wspieranie rozwoju gospodarczego. Ścigając się w dewaluowaniu pieniądza rządy chcą wydobyć się z zapaści, przerzucając część jej ciężaru na obce barki. 

Japończycy krucjatę przeciwko swojemu jenowi prowadzą już od lat, bezskutecznie starając się rozwiać deflacyjne widmo. Ostatnią odsłonę tej batalii mogliśmy oglądać w połowie września, kiedy na interwencyjny skup dolarów Tokyo sypnęło100mld jenów. Efekt był znikomy i krótkotrwały. Po chwilowym osłabieniu jen konsekwentnie powrócił do trendu wzrostowego. Próbowali też Szwajcarzy, którym nie w smak było postępujące umocnienie franka. Wszystko na niewiele się zdało, dolar sukcesywnie słabnie. Głosy niezadowolenia z rosnącej siły ojczystego pieniądza pojawiają się też w innych krajach. Najaktywniejsza jest Brazylia, ostatnio dołączyła Kanada i Korea Południowa, ale one na razie  tylko groźnie pomrukują, ograniczając się do interwencji słownych.

            Najgorętsza rozgrywka trwa jednak pomiędzy największymi gospodarkami, czyli Chinami i USA, które wzajemnie zarzucają sobie nieuczciwe zaniżanie siły własnego pieniądza. Słusznie. Chińczycy od lat sztywnym kursem tłamsiły juana, utrzymując wysoką konkurencyjność swoich produktów i powodując rosnącą popularność zwrotu „made in china”. U nas teraz chińskie jest niemal wszystko, od czosnku po autostrady. Niedawno wprawdzie władze w Pekinie zgodziły się na stopniowe uwalnianie juana, ale wymiar tej deklaracji pozostał głównie symboliczny. Amerykanie nie pozostają dłużni, zasypując rynki tanim dolarem. Wkrótce z przysłowiowego helikoptera szef FED wypchnie kolejną bombę z opóźnionym zapłonem, jaką będzie prawdopodobnie „quantitative easing II”. Potencjał globalny Wuj Sam ma zaś największy. Dolar jest światową walutą rezerwową i rozliczeniową. Chińczyków spadek wartości USD interesuje tym bardziej, iż to oni finansują znaczną część amerykańskiego długu.

            Do gry nie włącza się na razie Europejski Bank Centralny, dla którego priorytetem jest  zapobieganie inflacji. Powoli pojawiać zaczynają się jednak głosy, by i na Starym Kontynencie uruchomić maszyny drukarskie i radośnie rozpocząć produkcję nowych, tracących na wartości pieniędzy. Ostatnio nawoływał do tego między innymi znany ekonomista, Nouriel Roubini twierdząc, iż zbyt drogie euro grozi nawrotem recesji.

           Co ta dewaluacyjna wojna oznaczać będzie dla rodzimego rynku? Wzrośnie oczywiście presja na dalsze długofalowe umacnianie złotego. Szczególnie w stosunku do dolara, w relacji do euro efekt ten powinien być mniej zauważalny. Ponieważ RPP szykuje się do podnoszenia stóp procentowych, zwiększy się też atrakcyjność „carry trade” i rodzimej giełdy. Zagraniczny kapitał spekulacyjny będzie do nas płynął jeszcze szybciej, co w krótkim terminie sprzyjać będzie podnoszeniu cen (piszemy o tym tutaj:  http://blog.ingsecurities.pl/2010/10/sila-w-zacofaniu/).

          Złoty powinien zatem rosnąć w siłę, oczywiście póki sami nie przyłączymy się do zbiorowego pędu. Na razie stoimy na uboczu, z pokorą przypatrując się starciu gigantów. W porównaniu z potęgami siły mamy mizerne, choć interwencja na rynku walutowym nie byłaby bynajmniej nowością. Pierwszy raz rząd włączył się do rozgrywki na początku zeszłego roku, gdy złoty był rekordowo słaby, a rodzime firmy przygniatane były przez opcje walutowe. Rządzący zapragnęli umocnienia złotówki i to się udało. Decydujący był sam moment działania. Timing był perfekcyjny i utrafił w rynkowe dno złotego, który później stabilnie zaczął się umacniać. To doprowadziło do kolejnej interwencji, która miała ów trend wzrostowy zahamować. NBP przebudził się w kwietniu tego roku i “dokonał zakupu pewnej ilości walut obcych po korzystnym kursie”. I tym razem chwila była dobra i trend zawrócił, jednak tylko na 2 miesiące. W kwietniu przedstawiciele rządu i NBP twierdzili, że zbyt silny złoty zagraża wzrostowi gospodarczemu. Właśnie zbliżamy się do tych poziomów…

5 komentarzy

  1. avatar

    wiadomo chodzi o wielkie pieniadze i zaden kraj nie ustapi. Chinom nadal bedzie zalezalo na niskim kursie juana aby podtrzymac eksport podobnie USA tez chce niskich notowan dolara aby pobudzic eksport i tak jeszcze mozna wysuplac kilka krajow ktore mysla podobnie. I jak tu uniknac wojny walutowej, ona juz trwa.

  2. avatar

    Raczej nie mozna liczyc ze cicha wojna walutowa na rynkach swiatowych zakonczy sie. Wielu krajom zalezy na niskim kursie rodzimej waluty aby podtrzymac lub pobudzic wzrost gospodarki napedzany eksportem.

  3. avatar

    Kiedys poczciwy Greenspan utrzymywal niskie stopy procentowe w USA co podobno bylo jednym z powodow banki spekulacyjnej na rynku nieruchomosci. Teraz niekt nie kryje ze aby uratowac gospodarki po prostu drukuje sie pieniadze w gigantycznych ilosciach. Teraz Bernanke wydrukuje miedzy 0.6 a 2 bln dolarow czyli 10 do 12 potegi dolarow. Zblizamy sie juz do wielkosci kosmicznych… zebysm tylko nie trafili na czarna dziure.

  4. avatar

    Jasne. Tylko, że jedną sprawą jest to, co być powinno, a drugą to, co dzieje się w rzeczywistości. Po kryzysie interwencjonizm państwowy przeżywa prawdziwy renesans, który zakończyć może dopiero kryzys następny. Prawdopodobnie jeszcze gorszy.

  5. avatar
    Wall Street Woman,

    A ja zawsze myslalam, ze rynek powinien kształtować się sam, a wszelki interwencjonizm państwowy to relikt socjalizmu…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.